Przed
nami ukazało się pole walki. Zaatakowała nas sąsiednia wataha. Co
prawda, jest tam dopiero sześć wilków, większość nie przekracza
dwóch lat... ale działali z zaskoczenia. Każdy walczył sam.
Oczywiście alfy nie było, siedział na szczycie mojej jaskini i
patrzył z góry na przebieg walki. Nie widziałam Mer, pewnie się
ukryła. Zawyłam, obwieszczając swoje przybycie. Jednocześnie
zawołałam młodą waderę. Odpowiedziało mi ciche skomlenie za
mną. Nie odwróciłam się, ale wyszeptałam półgębkiem.
-Nie
waż się stąd ruszyć. Soul, nie odwracaj się, bo będą wiedzieć,
gdzie jest. Idź pomóż Borisowi, ja zajmę się alfą. Nie pomagaj,
załatwię to sama.
-Ale..
-Dam
sobie radę.
Soul
rzucił się na pomoc Borisowi, a ja ruszyłam do alfy. Każdy był
zbyt zajęty walką. Nie widziałam, aby ktoś z naszych miał
poważniejsze rany. Ulga. Wskoczyłam na szczyt mojej nory. Stanęłam
w cztery oczy z młodym basiorem.
-O,
Gabrielle, myślałem, że przyjdziesz później.
-Ja
też. Ale wykretyniłeś się, tak głośno obwieszczając atak.
Widać
było, że zbiłam go z tropu. Był to idealny moment-skoczyłam na
niego, spychając go z dachu mojej jaskini. Gruchnął o ziemię, aż
się za trzęsła. Zeskoczyłam zgrabnie, tuż koło niego.
Podnosił
się z jękiem. Skoczyłam jeszcze raz, trafiając go w grzbiet,
moimi ostrymi zębami. Upadł i nie mógł się podnieść. Poszło
łatwiej niż na polowaniu. Ale nie miałam zamiaru go zabijać.
Usiadłam, ogon podwinęłam tak, że spoczywał koło tylnej, lewej
łapy i zawyłam pieśń zwycięstwa. Nagle wszystko ucichło. Wilki
z sąsiedniej watahy poddały się, przestały walczyć.
<Soul?
Nikt nie został ranny, nie?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz