Aby się nieco odstresować skakałem po śliskich korzeniach, wyrastających z brudnej wody. Co jakiś czas się poślizgnąłem i wpadałem do "wody" co tylko pogłębiało moją frustrację. Z każdym upadkiem, czułem jak słabną mi siły, a zamiast złości, pojawiała się rozpacz. W końcu wskoczyłem na jeden z korzeni i położyłem się, a następnie zakryłem pysk łapą. To bagno to mój azyl, który niedługo zginie z powierzchni ziemi... Z oczu zaczęły mi płynąć łzy, których nie chciałem powstrzymywać. W duchu cieszyłem się, że nikt tutaj nie przychodzi. Dlaczego oni to robią.?!
xXx
Po około 3 godzinach skakania po śliskich korzeniach, wpadania do czegoś co mogło by mnie zabić, płakania jak szczeniak i użalania się nad sobą, w końcu wróciłem do jaskini, aczkolwiek nikogo w niej nie było... Zajrzałem do jaskini Mer. Jej też nie było... Gdy spanikowany wbiegłem do jaskini szczeniaków, poczułem ulgę. Moja córka leżała otulając swoim ciałem młodsze rodzeństwo
- Nie mogły usnąć i bardzo chciały zobaczyć Gabrielle, więc położyłam się obok...- szepnęła wadera, a ja się uśmiechnąłem i położyłem obok nich
- To dobrze... Dobranoc Mer...
- Dobranoc tato...
<Gabrielle?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz